wtorek, 24 grudnia 2013

Łyżwy (EthanxJohnny)

Wybaczcie za tak długą przerwę *rzuca się na kolana*. W sumie oprócz braku chęci i czasu nie mam żadnych innych wytłumaczeń.

Wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku! Dużo zdrowia (uwierzcie mi, to ważne jak cholera!), miłości, pieniędzy i yaoi. W zasadzie to życzę wam, żeby każde wasze małe i duże marzenie się spełniło.
Kocham Was!


Notka niebetowana, mam nadzieję, że wybaczycie. Sama przed chwilą szybko ją przeczytałam i popoprawiałam to, co zauważyłam.

Enjoy!



~*~


Gorzkawy smak rozlewa się po języku, kiedy przytykając butelkę do ust odchylam głowę. Wódka. Nigdy jej nie lubiłem. Można powiedzieć, że zapijam stratę. Nie taką zwykłą. Mój facet zostawił mnie dla człowieka, który mówił o sobie "przyjaciel".
-"Ethan, jestem przecież twoim przyjacielem, mi możesz powiedzieć wszystko!" - mamroczę pod nosem, zgorzkniałym tonem starej dewoty, która narzeka na wszystko dookoła. Tak właśnie mówił. Zazwyczaj kiedy chciał wyciągnąć ze mnie problemy jakie pojawiały się w moim związku.
Zrzucam ze stolika wszystko co się na nim znajduje, nie dlatego, że czuję się zdesperowany, zraniony, nie, nie, nie, po prostu żeby ulżyć wściekłości - klucze do kawalerki, którą wynająłem całkiem niedawno, telefon komórkowy i butelkę wódki, która toczy się po nieobłożonej niczym podłodze wylewając resztę swojej zawartości. Patrzę na bezbarwny płyn, który robi różnorakie szlaczki na brązowych panelach. Z Billym byłem pół roku. Najśmieszniejsze jest to, że każdy mówił nam, że do siebie nie pasujemy. Też tak uważałem. Ale jestem próżny, lubię robić na przekór ludziom. Tym razem zrobiłem krzywdę samemu sobie. Na początku, jak to w każdym związku bywa, wszystko było wspaniale. Wspólne wypady do knajp, barów, alkohol, dobry seks, śniadanie jedzone w pośpiechu, bo przecież Billy był na ostatnim roku studiów. A ja? Ja miałem (i mam) bardzo dobrą posadkę w sportowej gazecie. Teraz? Czuję się pusty, nie całkiem w środku, bo gówniarzem byłem tylko zauroczony, jego sposób bycia w pewnym sensie mi imponował, ja jak byłem na studiach starałem się robić wszystko jak najlepiej, nie chciałem wyjść na głąba, a jemu szczerze powiedziawszy to wszystko wisiało i powiewało, dla niego imprezy były całym studenckim życiem. Pustka jest w mojej kawalerce. Przyzwyczaiłem się do tego, że nie jestem sam. No i strata kumpla też boli. Wolał poświęcić 6 lat przyjaźni dla jakiegoś gnojka, który prawdopodobnie i tak narobi mu koło dupy. Bo Billy lubi seks, jeśli liczysz na jakiś głębszy związek z nim to możesz od razu dać sobie spokój i odejść w siną dal. Chyba, że tak jak on również lubisz seks. Tak, ludzie, patrzcie na mnie! Macie absolutną rację.
Wzdycham cicho podnosząc się z fotela i idę po ścierkę, którą wycieram pozostałości alkoholu z podłogi. Zbieram jeszcze wszystkie porozrzucane przeze mnie rzeczy, kładę na miejsce, a później idę zrobić pranie.
Czuję się jak przysłowiowa Marysia, która musi sprzątać, gotować, prać, robić zakupy, do tego jeszcze chodzić do pracy. Bill był od "domu", ja od zarabiania pieniążków. W końcu nie dziwota, zbliżają się moje trzydzieste drugie urodziny, a ten smarkacz dopiero kończył studia.
Wzdycham cicho, jedząc odgrzane ziemniaki z kotletem i idę wlać do pralki płynu. Te wzdychanie w końcu wejdzie mi w nawyk, żałosne.
Muszę jeszcze dzisiaj sprawdzić reportaż, który napisałem o wschodzącej, już super sławnej, gwieździe koszykówki i rozwiesić te pieprzone pranie. Zegarek wskazuje 18 dlatego zabieram się do pracy. Poprawiam kilka zdań, niektóre usuwam, lub skracam, bo nagle wydają mi się bez sensu. Prawie tak bardzo jak to, jak się teraz zachowuję. Muszę wprowadzić do swojego życia ład i porządek. Tak czuję, dlatego to zrobię. Odkładam na stolik przygotowany tekst, rozwieszam pranie, biorę prysznic i kładę się do łóżka. Ładnie mi z tym wszystkim poszło - z osiemnastej zrobiła się dwudziesta druga, a ja jutro muszę być wyspany.

Budzik rani uszy przeciągłym, piskliwym dźwiękiem, o punkt szóstej. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, idę do łazienki się odświeżyć. W samym ręczniku robię sobie szybko mocną, gorzką kawę, którą wypijam haustem, kiedy tylko trochę ostygnie. Ubieram się w czarne dżinsy, które ładnie podkreślają moje pośladki, białą koszulę, zarzucam na to czarną marynarkę, buty-wyjściówki, jak ja je nazywam, biorę reportaż w rękę i wychodzę do pracy, uprzednio upewniając się, że zamknąłem drzwi.
Do pracy docieram punkt ósma, zgarniam z biurka porozrzucane wczoraj papiery, które muszę dzisiaj przejrzeć, a następnie udaję się do szefa, żeby pokazać materiał, który ma się dzisiaj znaleźć w drukarni, a jutro w naszej sportowej gazecie. Mój przełożony czyta go trzy razy, sapiąc pod nosem i kiwając aprobująco głową.
-Ładnie to panu poszło. Może pan dać to do druku.
-Dziękuję, już zanoszę. - facet z włosami przyprószonymi siwizną kiwa głową, na co lekko dygam i wychodzę.
Głupi nawyk kłaniania się starszym został mi z czasów podstawówki. Karcę się za to w myślach. Kiedy mam pewność, że mój artykuł ukaże się jutro w czasopiśmie, wracam na swoje stanowisko i zatapiam się w nawale pracy, który się coraz bardziej powiększa przez kolegów, którzy błagają mnie o to, abym posprawdzał ich teksty. Mogłem się nie chwalić kiedyś, że ukończyłem studia z najlepszą oceną z ojczystego języka. Krzywię nieładnie wargi, kiedy czuję jak bolą mnie pośladki od siedzenia na twardym biurowym krześle.
-Ethan, a Ty nie wracasz do domu? - pyta mnie Margaret, starsza już kobieta, o jadowicie zielonych oczach i brązowych włosach.
-To już czas? - pytam zdziwiony, patrząc na zegarek, który wskazuje 17.
-Ty jak zawsze w swoim świecie. - śmieje się cicho - Tak, to już czas. Dużo Ci zostało?
-Nie, już kończę, zaraz się będę zbierał. Dzięki Mag.
-Nie ma za co. Spadam, na razie. - macha jeszcze ręką na pożegnanie i już jej nie ma.
-Na razie. - mamroczę sam do siebie. Ta kobieta ma zdecydowanie za dużo siły, gdzie nie spojrzysz to jej pełno, a kiedy trzeba wychodzić do domu - znika jak jakaś wiedźma.
Drapię się w czoło, odkładam papiery i wychodzę. Jak zawsze najpóźniej z całej grupy ludu. Cóż, przywykłem.
Wbijam dłonie do kieszeni dżinsów, jak dobrze, że dzisiaj piątek. Idę patrząc pod nogi - także głupi zwyczaj z czasów podstawówki, nie lubiłem odstawać od ludzi, ani być tacy jak oni, więc po prostu udawałem, że mnie nie ma, a oni przymykali oko na moją osobę.
Nagle zderzam się z kimś, zirytowany podnoszę głowę, mając potrzebę wygłoszenia przemowy na temat patrzenia jak się chodzi. Jednak kiedy już ją podnoszę, widzę niesamowicie przystojną, męską twarz. Szlachetne rysy, delikatny prosty nos, pełne, różowe usta, czarne jak węgiel oczy, a do tego wszystkiego białe włosy z fioletowymi pasemkami. Skądś znam tę buzię, ale nie mogę skojarzyć skąd.
-Przepraszam. - udaję mi się tylko wydusić. Zdaję sobie sprawę, że "kolizja" była spowodowana moim gapieniem się w ziemię, co oczywiście nie przeszkadzałoby mi ochrzanić kogoś z kim się zderzyłem, oczywiście, jeśli ten ktoś nie byłby tak przystojny jak facet stojący naprzeciwko mnie. Do moim początkowych obserwacji dopisuję jeszcze to, że mężczyzna jest dużo wyższy ode mnie, sięgam mu do ramienia. Chociaż prawie każdy jest wyższy ode mnie, matka natura pokarała mnie wzrostem 165 centymetrów.
-Czy w ramach rekompensaty za ten drobny wypadek zgodzisz się na kawę? - zamieram, czując przyjemne dreszcze, które wędrują wzdłuż mojego kręgosłupa, na dźwięk jego głosu. Aksamitny baryton zalewa moje uszy.
-Teraz? - odpowiadam nadal wpatrzony w niego jak w obrazek.
-Znam świetną kawiarnię, właśnie przed nią stoimy. Wejdziemy? - kiwam niepewnie głową, uśmiechając się lekko.
Otwiera przede mną drzwi, a sam wchodzi za mną. Prowadzi mnie do stolika, który stoi w rogu, taki przyjemny, ustronny kącik, w którym można na spokojnie porozmawiać.
-Jak masz na imię? - kuźwa, jestem kretynem, nawet zapomniałem się przedstawić, a już zamówiliśmy kawę.
-Uh, wybacz, Ethan.
-Ładnie. Johnny. - podaje mi dużą, wypielęgnowaną dłoń, która okazuje się w dotyku ciepła i delikatna.
Po moim ciele znowu przebiega przyjemny dreszczyk ekscytacji lub podniecenia, ewentualnie obydwa na raz.
Nie wiem jaki temat narzucić, więc siedzę, zaciskając położone na udach dłonie i czekam w ciszy na kawę.
-Naturalnie masz takie włosy? - słyszę nagle. Podnoszę głowę, uśmiecham się lekko i przeczesuję czuprynę palcami.
-Tak, niestety.
-Dlaczego niestety? - pyta zdziwiony. - Ja Ci zazdroszczę, śliczny miodowy kolor, a do tego loczki. Wyglądasz jak aniołek.
-Pf, to, że tak wyglądam nie znaczy, że taki jestem. - mrużę zaczepnie oczy.
-Nie? - uśmiecha się zadziornie.
-Nie. Nie wierzysz?
-Póki co nie mam podstaw, aby wierzyć. - jego białe, proste zęby mnie oślepiają, kiedy pokazuje je w szerokim uśmiechu.
-No tak, rzeczywiście... A jakbym Ci powiedział, że miałem ochotę "poczęstować" Cię wiązanką przekleństw na przywitanie?
-O. A to dlaczego?
-Bo na mnie wpadłeś.
-Nie. To TY na mnie wpadłeś. Ja tu jestem ofiarą.
-Chciałbyś. - prycham cicho - Gdybyś nie zauważył to ja jestem niższy i mi mogło coś się stać. Na przykład mogłem sobie połamać nos o twoją klatkę piersiową, lub ewentualnie upaść i obić sobie pośladki. - jego śmiech przyjemnie drażni moje uszy.
-Mówisz? Może i masz rację. Ale, jeśli obiłbyś sobie tyłeczek to ja chętnie bym go wymasował. - mruga okiem i z zadowoleniem wpatruje się w moją zakłopotaną minę.
-A gdybym nie chciał?
-To bym siłą Cię zaciągnął w jakieś ustronne miejsce i nie zwracając uwagi na twoje protesty, związał, zakneblował, a potem zaczął masować i pieścić, najlepiej językiem. - o kurwa, na te słowa za dużo krwi znalazło się w okolicy krocza.
Nie zdążam nic odpowiedzieć na tę jawną zaczepkę, kiedy przede mną kelnerka stawia kawę. Dziękuję jej skinieniem głowy i upijam łyk.
-Nie słodzisz? - dziwi się mój towarzysz.
-Nie. Kawę się pije po to, żeby dała „kopa”, a nie dla smaku.
-A potrzebujesz teraz „kopa”?
-Jestem po pracy, zostałem umysłowo wymęczony, więc taki przypływ energii by się przydał. - szczerzę się do niego.
-O, dołeczki masz w policzkach, urocze. Zdecydowanie wyglądasz jak aniołek. - przewracam oczami i dalej piję kawę. Przyjemne ciepło rozlewa się po moim przełyku. Nic nie poradzę na to, że jestem aż tak bardzo podobny do matki, której tak aprops nie znam. Widziałem ją tylko raz, i to w dodatku na zdjęciu, więc się nie liczy.
-Mrau, kawa była dobra, towarzystwo też, zadośćuczynienie odrobione, mogę lecieć do domu. - wstaję, przeciągam się lekko, zakładam marynarkę, macham do niego dłonią i już mnie nie ma w kawiarni.
Kocham takie akcje, serio. Pokazuję tą swoją "drapieżną" stronę, wzbudzam ciekawość, a na sam koniec po prostu wychodzę, nie zostawiając nic, co wprowadziłoby osobnika na mój trop. Idę zadowolonym krokiem w stronę mieszkania, a kiedy do niego wchodzę, przebieram się w "robocze" ciuchy i sprzątam. Wszystko po kolei, nawet pościel zmieniam. Kuchnia, łazienka, pokój, w którym od razu znajduje się salon, wszystko lśni. Szafy nie ruszam, bo tam porządek to akurat mam zawsze. Dzięki temu nie muszę martwić się o to, że trzeba będzie coś rano wyprasować. Wzdycham cicho, biorę prysznic, przebieram się w spodnie do spania i kieruję się do kuchni w celu zrobienia sobie czegoś do żarcia, ale przeszkadza mi w tym dzwonek do drzwi. Krzywię wargi i idę otworzyć.
-Johnny? Co Ty tu...? - nie zdążam dokończyć, bo popycha mnie do mieszkania, uśmiechając się uroczo.
-Przyszedłem Cię nakarmić. Gdzie masz kuchnię? - zbyt zdziwiony na jakąkolwiek inną reakcję, macham dłonią pokazując, gdzie ma się kierować.
-Ej, co Ty tu robisz? Serio się pytam. I skąd masz mój adres w ogóle, hm?
-A jakbym Ci powiedział, że Cię śledziłem? Talerze? - pokazuję na szafkę koło zlewu. - Sztućce? - wskazuję szufladę po jego prawej stronie. Otwiera styropianowe pojemniki, w których znajduje się spaghetti.
-Śledziłeś mnie?
-Tak. - mówi jakby nigdy nic, nakładając nam porcję na talerze - Lubisz czerwone, słodkie wino?
-Lubię.
-To dobrze trafiłem. Siadaj i jedz. Mogę się założyć, że nie zdążyłeś zjeść jeszcze kolacji. - kręcę przecząco głową. - Tak właśnie myślałem.
-Dlaczego?
-Co dlaczego?
-No, dlaczego mnie śledziłeś. - odpowiadam, lekko zirytowany, nawijając makaron na widelec.
-Bo nie powiedziałeś, gdzie cię mogę znaleźć, ani pod jaki numer telefonu mogę dzwonić.
-Ale po co?
-Lubię cię po prostu i chcę cię bliżej poznać.
-Dogłębnie? - wyszczerzam się nagle, sugestywnie poruszając brwiami.
-Jeśli jest taka możliwość.
-Jak się postarasz i odpowiednio porządzisz winem.
-Właśnie! Gdzie masz jakieś kieliszki?
-Na górze, w ostatniej szafce. - wstaje szybko, wyjmuje dwa, otwiera wino i polewa nam pełno.
Reszta kolacji mija w ciszy, a ja czuję jak moje ciało ogarnia przyjemne ciepło. Nigdy nie miałem mocnej głowy do trunków. Nawet do wina.
-Wstaw do zlewu, jutro pozmywam. A tak w ogóle to Cię nie rozumiem - wskazuję na niego oskarżycielsko palcem - z takim wyglądem możesz mieć każdego, więc po co męczyłeś się tak bardzo ze znalezieniem mnie? Nie mogłeś dać sobie spokoju? - zmieniamy lokum, siadam na kanapie, patrząc na niego wyczekująco.
-A gdybym Ci powiedział, że wszyscy mi się znudzili?
-Nie znasz mnie.
-Ty mnie też.
-Widzisz, tutaj nie jest taka prosta sprawa, skądś cię kojarzę, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd. - śmieje się tylko cicho na to stwierdzenie.
-Zobaczymy się jutro. - wstaje, całuje mnie lekko w czoło i wychodzi, uprzednio krzycząc, że mam zamknąć drzwi.
Kompletnie nic nie rozumiem z dzisiejszego dnia, i co to w ogóle znaczy, że jutro „się zobaczymy”?! A jak mam jakieś plany? Oczywiście, że nie mam, ale to nie zmienia faktu, że mogłem mieć!
-Zakichany dupek. - mruczę pod nosem i kładę się do łóżka.
Co on sobie w ogóle myśli? Pojawił się w moim życiu dzisiaj i od razu stawia je do góry nogami, kto mu na to pozwolił? Bo ja na pewno nie. Grr.

Wstaję rano zadowolony z tego, że w końcu się wyspałem. Przeciągam się i kieruję w stronę łazienki, żeby zażyć ciepłej kąpieli i reszty porannej toalety. Po śniadaniu, absolutnie zadowolony z pięknego dnia, siadam przed telewizorem i oglądam jakiś durny serial, tak dla zabicia czasu i rekreacji.
Koło południa z przyjemnego otępienia wyrywa mnie dźwięk dzwonka, wstaję nieśpiesznie i idę otworzyć.
-O? - brawo Ethan, cóż za elokwencja, na pewno powaliłeś jego intelekt na kolana i na sto procent nie ma na to żadnej riposty!
-Cześć, przecież mówiłem, że wpadnę. - pakuje się bez zaproszenia do mieszkania, a ja mam ochotę uderzyć się w czoło otwartą ręką, kompletnie o nim zapomniałem! - Szykuj się, wychodzimy.
-Tak, a gdzie? - pytam miłym tonem osoby, która zaraz cię żywcem poćwiartuje i posoli.
-Niespodzianka! - widzę prawie jak klaszcze w dłonie z psotnym uśmieszkiem, niczym pięcioletnie dziecko.
-Protestuję.
-Protesty nie wchodzą w grę. Weź jakiś gruby sweter i idziemy.
-Nie chcę nigdzie iść. - mówię butnie.
-Oczywiście, że chcesz, jeszcze tylko o tym nie wiesz. - marszczę czoło. Co tu do cholery się dzieje?
Bez słowa go mijam, i manifestując jak mało mnie obchodzi jego osoba, kładę się do łóżka. Słyszę jak do mnie podchodzi, żeby prychnąć, następnie otwiera szafę, z pewnością wyciąga wełniany, biały sweter, a później po prostu bierze mnie na ręce i idzie w stronę drzwi.
-Co robisz?! Puść mnie! Kurwa! Puść powiedziałem!
-Jesteś pewien, że mam cię po prostu puścić, czy postawić? - pyta z zaciekawieniem.
-To nie jest zabawne. - mruczę, czując jak moje stopy dotykają podłoża.
-Nie, absolutnie nie jest. Zakładaj buty i idziemy.
-Nawet nie wiem gdzie. - warczę, zakładając obuwie.
-Dowiesz się w swoim czasie, a teraz zapraszamy. - otwiera drzwi i wypycha mnie na korytarz. Zaklucza je jeszcze i już pędzimy przez miasto. Pieszo. A dzień zapowiadał się tak pięknie.
-Nie mogłeś skołować jakiegoś transportu? - marudzę po pół godzinie.
-Mogłem, ale nie opłaca się jeździć samochodem, jak jest tak ciepło i można się przejść.
-A w dupę mnie pocałuj. - mówię uroczym tonem.
-Z chęcią, ale nie w tym momencie. Jesteśmy na miejscu. - informuje mnie grzecznie, na co sztyletuję go wzrokiem. Rozglądam się z ciekawością, wokół nas jest park, a my stoimy przed jakimś budynkiem, nigdy tutaj nie byłem, więc zaczynam się denerwować, nie lubię nie wiedzieć gdzie się znajduję i co się będzie ze mną działo. A człowiek, który stoi koło mnie jest zdecydowanie nieprzewidywalny.
Wchodzimy na halę, która okazuje się... Lodowiskiem! LODOWISKIEM, do cholery!
-Co tutaj robimy?
-Będziemy jeździć na łyżwach, nie bój się nie gryzą.
-Chyba zgłupiałeś! Nie będę na niczym jeździł! A już szczególnie na łyżwach. Czy ja ci wyglądam jak kobieta?
-Nie, jeśli tak byś wyglądał to nie zwróciłbym na ciebie uwagi. A teraz idziemy grzecznie po łyżwy. Wczoraj jak wychodziłem pozwoliłem sobie sprawdzić jaki rozmiar buta nosisz, więc nie wymigasz się, mówiąc, że łyżwy są za małe, lub za duże.
-Cholerny... - brakuje mi języka w gębie, żeby go porządnie zwyzywać.
-No?
-Już nic. - odwarkuję i idę na cholerną ławkę, żeby założyć to coś na nogi.
-Widzisz, mówiłem, że cię nie pogryzą. - mówi ze śmiechem, kiedy mam już łyżwy na nogach.
-Bardzo zabawne, doprawdy. - ironizuję ze złością.
Jak ja mam w tym chodzić? Wypierdolę się jak tylko wstanę, a co dopiero jeździć. Jak ja w tym, do cholery, wlezę na lód?
-Dobra, idziemy.
-To idź. - marszczy brwi, spoglądając na mnie i wyciąga dłoń w moją stronę.
-Idziemy. - kładzie nacisk na końcówkę słowa.
-Nie chcę.
-Dlaczego? - czerwienię się wściekle. Nigdy nie lubiłem przyznawać się do własnych słabości.
-Bo nie umiem się tym posługiwać. - mówiąc to wyciągam przed siebie stopę, obutą w łyżwę przez co chwieję się i z paniką godną nastolatki chwytam go za przedramię. Cóż za upokorzenie. Dobrze, że przynajmniej nie zacząłem wrzeszczeć. Siadam z powrotem na ławce.
-Nauczę cię.
-Nie chcę.
-Dlaczego?
-Bo to niemęskie.
-Co?
-Jeżdżenie na łyżwach.
-Zachowujesz się jak dziecko.
-Więc dlaczego jeszcze tu jesteś? Z tym dzieckiem? - mówię zły.
-Bo lubię to dziecko i chcę się nim zaopiekować, więc niech dziecko nie marudzi, poda mi rączkę i idziemy na lód.
-Wypierdolę się i będziesz musiał zbierać moje zęby, a potem jeszcze płacić za sztuczną szczękę. - wołam w ostatnim odruchu desperacji, trzymając go za rękę, kiedy ciągnie mnie na zamarzniętą wodę (moim zdaniem).
-Cały czas będę cię trzymał za rękę, nie przewrócisz się. - zakłada jeszcze na mnie sweter i uśmiecha się ciepło - Może miałeś kiedyś jakąś niemiłą przygodę z łyżwami?
-Jak miałem siedem lat, moja kuzynka wyciągnęła mnie na zamarznięty staw, żeby się poślizgać, lód się pod nami zarwał i wpadłem do lodowatej wody, leżałem później trzy tygodnie w szpitalu z zapaleniem płuc i objawami hipotermii.
-O, to rzeczywiście niemiłe wspomnienie.
-Ale, poza tym ten sport jest dla kobiet!
-Wcale nie. Chodź, jest całkiem fajnie.
-Ale, ale... - szukam jakiejś wymówki, trzymając się bandy.
-Będę cię trzymał za rękę, obiecuję. - kiwam głową, głośno przełykając ślinę. Boże, znam tego faceta od wczoraj, a już zdążył przewrócić moje życie do góry nogami, to nie fair.
-Dobra. - wzdycham cicho i stawiam nogę na lodzie. Czuję jak się ślizga, ale dzielnie stawiam drugą. Zamykam oczy, żeby po chwili je otworzyć. Stoję. Stoję! I się nie przewracam! A utrzymanie równowagi wcale nie jest takie trudne jak zawsze mi się zdawało.
-I? Jak? Nie jest wcale tak tragicznie, prawda? - spoglądam na niego, zarumieniony własnymi strachami z dzieciństwa i kręcę głową - Jedziemy?
-Ale tak już? - piszczę jak mała dziewczynka i ściskam mocniej jego dłoń, przez co czerwień na moich policzkach się pogłębia. Super, a miałem być męski.
-Możemy się najpierw przejść, jeśli chcesz. - mówi nadal się uśmiechając. Kiwam głową jak najbardziej zadowolony z takiego obrotu sprawy. Przynajmniej zapoznam się z gruntem. Nie byłem na lodzie od 25 lat, to kawał czasu. A jednak po zrobieniu kilku "chodzących" okrążeń wszystko mi się przypomina. To jak z jazdą na rowerze, jak raz się nauczysz, nie zapomnisz do końca życia. Uśmiecham się pod nosem z samozadowoleniem.
-Jedziemy? - pytam cicho - Tylko powoli, okej?
-Okej. - przez chwilę ściska mi rękę dodając tym samym otuchy.
Lód zaczyna ginąć pod stopami odrobinę szybciej, a ja czuję, że to lepsze niż to nasze wcześniejsze chodzenie. Uśmiecham się lekko i odważnie przyśpieszam tempo. Prawie wpadamy przeze mnie na bandę, ale ja się tylko cicho śmieję, a Johnny mi wtóruje. Jeździmy tak w tą i z powrotem, a ja czuję, że tego wspomnienia nie zamienię na żadne inne. Szosujemy tu i tam, a ja nagle czuję, że cała równowaga gdzieś ulatuje i piszczę ze strachu, wiedząc, że zaraz się wywalę. Johnny jednak w porę zdaje sobie sprawę z sytuacji i mocno szarpie mnie w swoją stronę. Wpadam na niego, a on na barierkę, nawet kiedy już stoję normalnie nadal zaciskam oczy i kurczowo trzymam się jego bluzy.
-Widzisz? Mówiłem, że nie pozwolę ci upaść. - mówi ciepło w moje włosy. Podnoszę twarz w jego stronę i otwieram powieki.
-Dziękuję. - mówię cicho.
-Dosyć jazdy na dzisiaj?
-Tak.
-Chodź, pójdziemy na gorące kakao. - kiwam głową z aprobatą.

Wchodzimy do kafejki obok, pijemy ciepły, aromatyczny napój, a ja znowu czuję się jak dziecko. Jestem szczęśliwy. Tak dawno tego nie czułem, że aż dziwne. Zrobiłem się niemiły, cyniczny, zgorzkniały, ironiczny. Wszystko opierało się na pracy, nawet mój związek z Billym. Dopiero teraz zdaję sobie z tego sprawę. To nie wina tego "gówniarza", że związek się rozpadł, tylko moja. To ja zawsze byłem zmęczony, nie chciałem wychodzić na żadne randki, chyba, że do klubów, liczył się tylko seks, no i moja praca. Nawet nie wiem co on studiuje.
-Przynajmniej wiem, że to robi. - mówię cicho ze złością na samego siebie.
-Co?
-Studiuje.
-Kto?
-Billy.
-Twój chłopak?
-Były chłopak.
-O.
-Nic o nim nie wiem. Byliśmy ze sobą dosyć długo, żebym mógł się dowiedzieć co lubi robić, czego nie, co studiuje, jakiej muzyki słucha. A wiem tylko tyle, że jego ulubionym trunkiem jest martini ze spritem.
-To nie za ciekawie.
-Nie. Jestem cholernym egoistą i liczy się dla mnie tylko praca. Czy mógłbyś mnie odprowadzić do domu? I więcej nie nachodzić?
-Dlaczego?
-Bo nie powinieneś mieć ze mną żadnego kontaktu. Prędzej czy później cię zranię, a jesteś świetnym chłopakiem.
-Mogę cię odprowadzić, ale nie dam ci spokoju.
-Jesteś masochistą? - pytam ze śmiechem, w którym kryje się ulga.
-Może trochę. - uśmiecha się ciepło, znowu.

Całą drogę do mojego mieszkania przemierzamy w milczeniu, a ja cieszę się, że nie muszę iść sam. Bo miło jest mieć kogoś kto idzie z tobą, nawet w milczeniu.
Otwiera drzwi, no tak, nie oddał mi kluczy.
Wchodzimy zgodnie do środka tak, jakbyśmy robili to od dawna. Żadnego przepychania się, najpierw on, potem ja. Z Młodym zawsze musiałem walczyć, najpierw o wejście, a później o łazienkę.
-Głodny? - pytam cicho. Jakoś nie mam ochoty psuć nastroju.
-Trochę. - kiwam głową i idę do kuchni. Otwieram lodówkę, w której znajduję parówki, pieczarki, paprykę i masło. W szafce nad lodówką jest ryż.
-Warzywa z ryżem satysfakcjonują?
-O, nie jadłem nigdy. - uśmiecham się pod nosem.
-Zrób kawy, albo herbaty, w zależności na co masz ochotę. - otwieram szafkę, w której znajduje się kawa i herbata, a potem grzebię w poszukiwaniu patelni.
-Zrobię herbatę, masz cytrynę?
-Zobacz w lodówce na drzwiczkach. - wyjmuje żółty owoc i wciska po parę kropel do zaparzonego napoju i stawia kubki na stole.
-I? Co dalej będziesz robił?
-Patrz uważnie na szefa kuchni. - śmieję się pod nosem, wstawiam ryż i kończę obierać parówki z foli, a następnie pieczarki. Kroję wszystko w kostkę (paprykę też), na patelnie wrzucam masło i czekam aż ryż się ugotuje.
-A potem?
-Zobaczysz. Jesteś taki niecierpliwy.
-Wiem. Upierdliwy też, no nie? - mówi lekko zawstydzony i targa sobie grzywkę.
-Troszeczkę, ale to akurat w tobie urocze. - uśmiecham się do niego i upijam herbatę.
Kiedy ryż jest już gotowy, odcedzam go, zapalam ogień pod patelnią i rozpuszczam masło. Wrzucam wszystko co zostało wcześniej przeze mnie pokrojone i mieszam spokojnie.
-Przesypiesz nam ryżu na miseczki? Są tam gdzie...
-Talerze, wiem.
Przekładam nam wszystko z patelni na miski i idziemy zjeść na kanapie, przed telewizorem. Do popicia bierze nam jeszcze wodę mineralną.
W telewizji leci właśnie powtórka zawodów łyżwiarskich, na początku się śmieję, bo ja też dzisiaj jeździłem, ale potem nagle blednę i patrzę to na telewizor to na Johnnego, który siedzi nienaturalnie wyprostowany.
-Dlaczego mi nie powiedziałeś?
-Bo...
-Bo co, Johnny?
-Nie chciałem zaczynać znajomości od mówienia kim jestem.
-Miałeś dzisiaj niezły ubaw ze mnie na lodowisku, prawda? - patrzy na mnie z lekkim zirytowaniem.
-Nie miałem żadnego ubawu, na litość boską! Chciałem ci pokazać tylko co kocham, chciałem ci powiedzieć tam, na hali, ale nie mogłem, po prostu nie mogłem. Jeszcze jak powiedziałeś, że ten sport jest niemęski. Chciałem tylko...
-Nie tłumacz się. Skończyłeś jeść?
-Tak. Mam już się wynosić?
-Nie.
-Nie?
-Niby dlaczego? Nie dziwię się, że nie chciałeś mi powiedzieć, na twoim miejscu też bym nie mówił. Na Boga, to by zabrzmiało jakbyś się wychwalał. Dlatego cię kojarzyłem. Pracuję w sportowej gazecie, a ty jesteś zawodowym sportowcem, który na swoim koncie ma mnóstwo zwycięstw. Dobra, nie ważne, prawda? Każdy ma jakiś zawód, koniec.
-Naprawdę?
-Tak.
Zabieram od niego pustą miskę i sztućce, wrzucam je w kuchni do zlewu i biorę głęboki oddech, muszę się uspokoić.
-Ethan?
-Idę już!
Wracam do niego, podchodzę do barku, wyjmuję sześciopak piwa i siadam z powrotem na kanapie.
-Nie gniewasz się?
-Nie.
-Na pewno?
-Długo się jeszcze będziesz pytał? Na pewno się na ciebie nie gniewam.
-To dobrze.
-Tak, dobrze. - uśmiecham się lekko - Niewygodnie mi tu. Chodź, pokażę ci jak zawsze siedzę.
Wstajemy, a potem siadamy na podłodze, opierając się plecami o łóżko. Wyłączam telewizor i otwieram piwa - najpierw dla niego, później dla mnie. Wypijam duszkiem pół, a potem odchylam głowę do tyłu.
-Ethan?
-Tak?
-Moim ulubionym owocem jest banan, kolorem fiolet, szczęśliwa liczba to 6. Lubię wszystkie kryminalne seriale, ulubiony film to "Inkarnacja", roztkliwiam się beznadziejnie na komediach romantycznych, a kiedy w filmie umiera bohater to płaczę. Kocham jeżdżenie na łyżwach, co zresztą robię zawodowo, słucham zazwyczaj jazzu albo rocka. W wolnych chwilach siedzę w domu i czytam książki. Nie lubię zbyt często chodzić do klubów, a moim ulubionym drinkiem jest wódka z colą. Sok, który zazwyczaj piję to sok bananowy, lubię zdrowo się odżywiać i lubię konie.
Patrzę na niego wzruszony, żeby nagle odstawić piwo swoje i jego, wyciągam w jego stronę obie ręce, a on je chwyta. Podciągam go i popycham na łóżko, kiedy się kładzie, ja robię to samo, wtulam się do niego i chlipię w jego koszulkę.
-Moja męskość właśnie poszła się jebać. - mruczę, pociągając nosem.
-Wcale nie. Po prostu pokazałeś, że jesteś wrażliwy.
-Dziękuję, dziękuję, na prawdę, dziękuję. - powtarzam jak mantrę.
-Cśśś. - głaszcze mnie po plecach.
-Johnny?
-Tak, Ethan?
-Pocałujesz mnie w końcu? - reaguje na to pytanie śmiechem.
Wyplątuje się z moich objęć, kuca między moimi rozchylonymi nogami, pochyla twarz w moją stronę, przykłada dłoń do mojego policzka i całuje. Lekko, muska swoimi wargami moje. Ma bardzo przyjemne, miękkie, ciepłe usta. Ciągnę go tak, że kładzie się na mnie, a ja uśmiecham się delikatnie, kiedy odrywamy od siebie usta. Wplatam rękę w jego włosy i bawię się nimi, a kciukiem drugiej ręki gładzę jego dolną wargę.
-Mrau. - mówi cicho, patrząc mi prosto w oczy.
-Nosisz soczewki?
-Nie, dlaczego pytasz?
-W życiu nie widziałem tak czarnych oczu jak twoje.
-To dobrze?
-Są fascynujące. - uśmiecha się do mnie.
Przyciągam jego głowę z powrotem, żeby go pocałować. Przesuwam językiem po jego wargach, a on go zasysa. Tym razem to ja mruczę z rozkoszy. Odrywamy się od siebie, a ja zmieniam pozycję, popycham go tak, aby usiadł wygodnie na łóżku, a ja sam rozsiadam się na jego kolanach. Włączam z powrotem telewizor i wsadzam rękę pod jego koszulkę, żeby zacząć gładzić go po brzuchu. Bardzo umięśnionym brzuchu. Gładzi mnie po głowie, przez co oczy same zaczynają mi się zamykać.
-Zaraz zasnę. - mamroczę.
-To śpij.
-Nie chcę spać.
-Nie? To co chcesz robić?
-A na co masz ochotę?
-Zapytałem pierwszy.
-Długo tak będziemy?
-Nie wiem.
-Gr. - mówiąc to podciągam się na jego kolanach i całuję.
Pocałunek z każdą chwilą robi się coraz bardziej gorący, a kiedy gryzie mnie w wargę nie mogę powstrzymać jęknięcia, zawsze lubiłem lekkie sado-maso. Ręce wędrują z powrotem pod jego koszulkę, zaczynam palcami drażnić jego sutki i ocierać się o jego krocze.
-Aw, lubię tak. - mruczę, kiedy gryzie mnie w szyję. Śmieje się cicho, po czym przewraca mnie na plecy, uprzednio pozbywając się mojej koszulki.
-Śliczny. - mówi cicho i zaczyna całować mnie po szyi.
-Ja? W porównaniu do ciebie to nie mam się czym pochwalić. - odchylam głowę do tyłu dając mu większe pole do manewru i szukam tarcia między naszymi kroczami, ale unieruchamia mnie, ręką dociskając moje biodro do łóżka. Krzywię wargi, ale wyrywa mi się z nich westchnienie zadowolenia, kiedy liże mnie po sutku i schodzi w dół. Jego ślina robi szlak, który zdobi mój tors i podbrzusze.
-Rozpinaj. - warczę zirytowany jego powolnością.
-Niecierpliwy.
-No coś ty? - zaczyna się śmiać, dzięki czemu spycham go z siebie i rozbieram nas w ekspresowym tempie.
-Miało być powoli. - mamrocze pod nosem.
-Będzie. Kiedy indziej. A poza tym to nikt tak nie mówił. - dostaje ataku śmiechu, a ja zsuwam się między jego nogi. Trącam językiem jego penisa, żeby zaraz wziąć go całego do buzi, w pierwszym momencie trochę się krztuszę, ale zaraz przechodzi, więc poruszam głową. Jęczy cicho, a ja nie mogę powstrzymać uśmiechu zwycięstwa cisnącego mi się na usta. Czyli nie wyszedłem z wprawy, milusio.
Poruszam głową, co chwilę zmieniając tempo, żeby nie doszedł zbyt szybko. Bawię się językiem w malarza, czyli „rysuję szlaczki”, w końcu nie wytrzymuje, szarpie za włosy i kładzie pod sobą. O, jak szybko zmieniliśmy pozycję.
-I co teraz? – pytam z uśmiechem.
-A co chcesz? – na jego wargach błądzi łobuzerski uśmieszek. Przewracam oczami.
-A jak myślisz?
-Ja nie myślę. – śmieję się głośno, a on wyciąga buteleczkę lubrykantu spod mojej poduszki.
-Skąd wiedziałeś?
-Przeczucie. – znowu zaczynam się śmiać. Ten facet jest niesamowity.
Wylewa trochę na swoją rękę, pociera palcami, żeby płyn zrobił się cieplejszy i wsadza dłoń między moje pośladki. Masuje wejście, które zaczyna pulsować i otwiera się na niego. Wkłada palce i zaczyna mnie rozciągać, mruczę cicho, kiedy chwilowy dyskomfort zamienia się w oczekiwanie pełne napięcia. Prześlizguje się na kolanach bliżej.
-Na kolanach do Częstochowy. – znów się śmieję, chyba przy nim nigdy nie przestanę.
-Co?
-Nie, nic, jedno z polskich powiedzonek. – kręci tylko głową.
Przykłada swojego penisa do mojego wejścia i zaczyna powoli rozpychać. Zdążyłem już zapomnieć jakie to przyjemne uczucie mieć kogoś w sobie.
Czeka chwilę, aż się przyzwyczaję do jego obecności, a potem zaczyna się powoli ruszać. Wychodzę mu ruchami na przeciw i zaciskam się na nim, co kwituje głośnym jękiem, a ja westchnieniem.
-Możesz mocniej. – dyszę chwilę potem.
Przyśpiesza, jego ruchy są szybsze i mocniejsze, a ja nie mogę opanować odruchów swojego ciała. Jęczę, błagam, krzyczę kiedy uderza w moją prostatę. Przyciągam go do siebie i skradam mu pocałunek. Dyszymy w swoje usta, a kiedy osiągam spełnienie prawie widzę tęczę i jebane jednorożce. Przez chwilę tracę kontakt z rzeczywistością. Jest mi cholernie dobrze, dawno tak nie było. Mam ochotę krzyczeć z radości, wychodzi ze mnie dopiero kiedy jest miękki. Kładzie się obok mnie, a ja się w niego ufnie wtulam. Jego ciało jest nadal rozgrzane i spocone po seksie.
Kurwa, wychodzi ze mnie pierdolone, słodkie uke.
-Zostawisz mnie teraz?
-Chyba zwariowałeś.
Uśmiecham się jeszcze sennie, kiedy czuję jak całuje mnie w czoło i okrywa nas kołdrą.


Budzi mnie zapach jajecznicy i irytująco głośne pogwizdywanie.
Co to ma kurwa być?
Wstaję i krzywię się delikatnie, jeszcze trochę boli, ale co się dziwić po tak długiej przerwie. Owijam się kołdrą i wchodzę do kuchni, gdzie wita mnie moje seme z uśmiechem na ustach.
-Czemu budzisz ludzi?
-Bo lubię, a poza tym jest już jedenasta.
-Słodkie ukesie lubią spać do dwunastej.
-Nie jesteś słodki.
-Ej! – podchodzę do niego, nabieram powietrza w poliki i przykładam do nich palce wskazujące. Zaczyna się śmiać, a ja razem z nim.
Coś czuję, że od dzisiaj zacznę być niepoprawnym entuzjastą.





*cztery lata później*

-Wynoś się z mojego życia, do cholery! – warczę zły i zaczynam pakować jego ciuchy do torby. Mojej torby. Ale w tym momencie to nieważne.
-Ethan, przestań! Co cię napadło?!
-Widziałem cię w klubie z tym sukinkotem!
-Z jakim znowu sukinkotem?
-Tym, który ma czarne włosy!
-To mój brat!
-Brat? – studzi mój zapał do pakowania jego rzeczy jak leci.
-Tak, kochanie. – milczę jak zaklęty, żeby zacząć z powrotem wypakowywać jego ubrania.
-I znowu będzie trzeba wszystko prasować. – mruczę pod nosem, a on całuje mnie w szyję i robi mój słynny ryż z warzywami.

wtorek, 26 listopada 2013

Informacja

Witam, witam! Czas na tłumaczenie się, khm. W sumie na swoją obronę mam tylko to, że codziennie wstaję o 4:40, a wracam do domu po 16. Muszę odrobić lekcję, pouczyć się, robi się godzina 18/19, zawsze wtedy coś wyskoczy, jakieś korki, albo coś. W tygodniu nie korzystam nawet z komputera. Nie mam czasu, nie mam weny, żeby pisać. W weekendy widuję się z chłopakiem (lub piszę jakieś prace na konkursy/ prace domowe), więc też średnio z czasem. (Pójdźcie do technikum - mówili. Będzie fajnie - mówili. Wbrew pozorom jest bardzo duży zapierdol, nie, to nie jest szkoła dla niedorozwojów). Mam kilka "zapychaczy" oraz jedno opowiadanie, które muszę sprawdzić, żeby miało "ręce i nogi" - dopiero wtedy je wstawię. Jedyny problem jest niestety taki, że brak mi czasu i chęci, na prawdę. Tym bardziej, że skomentowały notkę tylko 3 osoby (halo!).
Wczoraj spojrzałam na daty wszystkich napisanych (i nieopublikowanych) prac i złapałam się za głowę, ponieważ nie napisałam kompletnie nic od wakacji.
Ech, wydaję mi się, że będę kończyć swoją przygodę z blogowym światem jakoś pod koniec tego roku, bądź na początku następnego. Oczywiście jeżeli kryzys mnie opuści i znowu zacznę produkować jakieś twory - nie zrobię tego. Tylko, że to jest bardzo wątpliwe.
Dajcie mi czas na ogarnięcie się ze swoim życiem, szkołą, związkiem, kryzysem i tak dalej. Może wtedy coś napiszę, albo przynajmniej posprawdzam.
Nie podam wam konkretnej daty kiedy wstawię notkę, ponieważ sama nie wiem. Jeżeli nie będzie to w tym miesiącu to na 100% w następnym! (wiecie święta, więc wolne, ha!)

~*~ 

A teraz odpowiedzi na komentarze z poprzedniej notki :)

Julciaa - nie chciałam przedstawić obrazu kobiety "płaczącej, użalającej się nad sobą", "desperatką" też nie była. Nie wczułaś się chyba jeszcze do końca w mój styl opisywania, ale zauważyłam, że jak zaczynam pisać to, co czuję to trudno mnie zrozumieć. "Będąc na skraju wytrzymałości myślała o oszpeceniu się, wszystko, by tylko ktoś ją pokochał, nie ze względu na jej wygląd, a duszę. I to Ci się udało." - tu się z Tobą zgadzam i bardzo mi się podobają te dwa zdania! Dziękuję za komentarz i mam nadzieję, że tu ze mną zostaniesz! O ile i ja zostanę XD

Yume - nie zakopię Cię w ciemnym lesie, bo nie będzie kto miał pisać! ._. Też Cię kocham! Jak zawsze Twoje komentarze tak bardzo mnie wzruszają ;_; 

Black Cherry - jeszcze raz dzięki, kochana! Myślę, że informacja powyżej jest dosyć wyczerpująca :)


Właśnie! Jedyną drogą kontaktu ze mną jest teraz tumblr! http://taleja-sama.tumblr.com

A, jedzie ktoś do Krakowa na koncert Miva? Bo ja będę! :D

środa, 25 września 2013

Do I wanna know

Arctic Monkeys - Do I wanna know (idealna piosenka do czytania)

~*~

Podchodzę do drzwi balkonowych i staję przed nimi. Drzwi są przymknięte, nie wiem czy mam je popchnąć kiedy patrzę na skuloną osobę.

Wedrzeć się do jej świata? Czy mam na to prawo?

Siedzi skulona ze stopami opartymi na barierce, opatulona niebieskim kocem, trzymając w prawej ręce zapalonego papierosa. Co chwilę podnosi go do ust i długo się zaciąga, jakby chciała się udusić, albo nie mogła złapać dymu, jakby jej płuca odmówiły współpracy w truciu organizmu.

Opiera głowę na lewym ramieniu i patrzy przed siebie, jej profil zdobią promienie księżyca, nie wygląda na szczęśliwą. Przez chwilę, kiedy przekrzywia głowę, widać mokre policzki, łzy pobłyskują. Ociera je skrawkiem koca, a potem grzbietem dłoni wyciera nos.

Nie jest szczęśliwa. Nie wiem co mam robić. Przerwać jej rozmyślania?

Po kilku chwilach przyglądania się jej, istocie, która wygląda jakby była z innego świata, decyduję się popchnąć szklane drzwi. Spina się lekko, ale nie odwraca głowy w moją stronę, wpatruję się uporczywie w jej prawy profil. W końcu siadam na balkonie przodem do niej. Spogląda przed siebie niewidzącym wzrokiem, w oczach błyszczą jej łzy, wyglądają jak dwa głębokie jeziora, które szukają ujścia, spokoju. Jej wzrok jest odległy, jakby nie było jej tutaj, jakby miała swój własny, inny świat.

-Jak się czujesz?

-To chyba najbardziej banalne pytanie, jakie mogłeś zadać.

-Wiem, ale bałem się, że mi nie odpowiesz.

Patrzy na mnie uporczywie, jakby szukała jakichkolwiek oznak uczuć.

-Nie wyglądasz na szczęśliwą. - powtarzam to, o czym myślałem.

-Bo nie jestem.

-Dlaczego?

-Dlaczego nie możemy zapomnieć o ludziach z dnia na dzień? - zmienia temat znowu spoglądając w niebo.

-Nie potrafię odpowiedzieć ci na to pytanie.

-Wiem. Nikt nie potrafi. - wzdycha cicho, opatulając się jeszcze bardziej niebieskim kocem. Dogasza papierosa o barierkę i wyrzuca go w powietrze.

-Szczęście to pojęcie względne, wiesz? Tak samo jak samotność. Mogę być samotna w tłumie znajomych, przyjaciół, a mogę nie być samotna mając przy sobie jedną jedyną osobę, i odwrotnie. Mogę również nie czuć samotności będąc sam na sam ze swoimi myślami. Jednak to chyba zależy od tego w jakim stopniu zależy nam na ludziach. Mi zależy, jemu nie. Boże, jaka ja jestem głupia wyobrażając sobie, że wszystko się ułoży! To naprawdę niemądre z mojej strony. Ale, mimo że udaję silniejszą przed ludźmi, kiedy jestem sama jestem słaba. Bardzo słaba. Aż robi mi się siebie żal.

Automatycznie spogląda za barierkę, jakby zastanawiając się ile będzie leciała i czy będzie ją cokolwiek bolało kiedy w końcu jej ciało zderzy się z ziemią.

-Nadal pachnę nim. - podnosi białą bluzkę do nosa i zaciąga się resztką ulatujących perfum. - Nie powinnam pozwolić na to spotkanie, ale myślałam, że on będzie inny. Okazuje się, że wszyscy faceci, których poznałam chcą ode mnie tego samego. To straszne, wiesz? Chciałabym w końcu znaleźć sobie tego jednego jedynego, który byłby przy mnie dłużej niż pieprzenie. Orgazm jest dobry, ale nie zaspokaja psychicznej strony, no, może na chwilę, ale potem przychodzi żal. Dobrze, że mu się nie oddałam, dobrze, że chociaż raz nie byłam naiwna.

Robi mi się głupio, bo kompletnie nie wiem co odpowiedzieć na jej rację, więc mruczę tylko "uhm". Znowu jej przenikliwe oczy kierują się na mnie, uśmiecha się delikatnie i mówi:

-Wiesz o czym mówię, ale tego nie rozumiesz, przynajmniej nie do końca. Nigdy nie byłeś w takiej sytuacji. Czasami mam dosyć bycia ładną, czasami nachodzi mnie myśl, żeby oblać twarz kwasem i wyjść z bliznami do ludzi. Pewnie nie byliby już dla mnie tacy mili, ale jakby znalazł się jednak taki ktoś, kto by mnie pokochał, wiedziałabym, że nie robi to dla mojego ciała. Może na samym początku zostalibyśmy w domu, bo nie chciałby się mną chwalić przed światem.

Oddycha głęboko, szarpie nitkę od koca, a potem powraca do swojego monologu.

-"Miłość fizyczna", najbardziej wyważone określenie. Przecież nie będziemy "uprawiać miłości" bez miłości psychicznej, duchowego porozumienia. Ale możemy uprawiać "miłość fizyczną" bez takich miłostek. Ciało będzie jak najbardziej zakochane, szkoda, że zdarzają się również przypadki, że u jednej ze stron podczas takich uniesień zaczyna również bić serce, o wiele za szybko.

Wkłada paznokcia do ust i lekko go obgryza.

-Potrzebuję jeszcze papierosa. - mruczy pod nosem, jakby sama do siebie. Jej wzrok już nie jest odległy tylko pusty, jakby odkrywając przede mną swoje przemyślenia wyrwała sobie przy okazji cząstkę duszy.

-Ja...

-Nie pomożesz mi, nie wysilaj się, idź spać. - mówi cichym głosem, w którym nie da się dosłyszeć ani grama jakiejkolwiek emocji. Znowu unosi bluzkę do nosa i wdycha perfumy.

Teraz już wiem, że źle zrobiłem przychodząc na ten balkon, wdzierając się do jej świata. Odkryła przede mną swoje myśli i uczucia jednocześnie przelewając je na mnie. Jej ciało zastyga w bezruchu, kiedy nie może znaleźć kolejnego papierosa. Znowu opiera głowę na ramieniu i patrzy w księżyc.

Wstaję, wchodzę z powrotem do środka. Oglądam się jeszcze w jej stronę, ale siedzi nadal w tej samej pozycji. Zamykam drzwi, przekręcam klamkę. Wiem, że nie wróci do środka. Już nigdy nie wróci.

Swoją drogą jestem ciekaw jak jej biała bluzka będzie komponowała się z jej krwią, na środku ulicy.


~*~

Siema :3 Wszelkie niedociągnięcia w tym shocie są specjalnie, bo o to w nim głównie chodzi.
W sumie, w rzeczywistości jest to moja rozmowa ze mną, przelałam ją na kartkę i wstawiam, o.
Hm, mam zapalenie oskrzeli, leżę w łóżku, więc stwierdziłam, że w końcu mam trochę czasu, żeby coś sprawdzić i wstawić.
Pewnie połowa z was nie przetrwała, jak zobaczyła, że to nie yaoi XD.
Komentarze jak najbardziej są mile widziane, wiem, Rybki moje, że trudno jak jest rok szkolny, szczególnie początek, ale raz na jakiś czas skomentować można (tym bardziej, że u mnie notka raz w miesiącu). 
Dobra, koniec ogłoszeń parafialnych~
Życzę wszystkim dobrego tygodnia, a właściwie miesiąca <3

wtorek, 27 sierpnia 2013

Hide and seek

Witam <3 Nie obiecuję, że to będzie normalne >D.


~*~


-Idziemy na lody?
-Mi się nie chcę.
-Ja odpadam, nie mam siły.
-Mi też się nie chcę.
-No weźcie chłopaki, chodźcie. Ta stara szmata mnie wkurwiła i nie chcę mi się wracać do domu.
-To dlatego chcesz iść na lody? - Mark razem z Tomem parsknęli śmiechem.
-Dajcie mu spokój, a poza tym skąd wiecie na jakie lody chce iść? - uśmiecham się, sugestywnie poruszając brwiami.
-O, to zmienia postać rzeczy. - mruczą pod nosem.
-Na razie do lodziarni. - Sam zadowolony wyprzedza nas wszystkich i nadaje nowy kierunek drogi, skręcając po chwili w lewo.
Na szczęście zaraz jesteśmy na miejscu i możemy usiąść w rogu, rozkoszując się błogim zimnem, dzięki klimatyzacji.
Kelnerka podchodzi, pyta o zamówienie, odchodzi. Przy stoliku panuje głucha cisza, nikt nie ma siły podjąć żadnego tematu dopóki lody się nie zjawiają, wtedy głos zabiera Sam.
-Ostatni tydzień szkoły tego roku, a ona pyta się mnie o podział komórki zwierzęcej, czaicie to?
-Byliśmy przy tym. - wcinam się grzecznie, na co blondyn nie zwraca uwagi i dalej podejmuje temat.
-To druga liceum! Koniec roku, jest ciepło! Nikt już nie myśli! Styki w mózgu się przegrzały, potopiły, a ona dalej lekcje chce prowadzić. Ona jakaś popierdolona jest! A poza tym czy w późniejszym życiu będzie mi potrzebny podział komórki zwierzęcej? Nie. No właśnie, więc na chuj mi to?
-Już się tak nie bulwersuj, cipeczko. Spokój, usiądź na dupie, zjedz do końca lody, a potem spadamy do domów, w takie gorąco nie ma sensu się szwendać po mieście. - Mark jak zawsze "pan-wiem-wszystko-najlepiej". Jak on mnie tym wkurwia.
-No, dobry pomysł. - Tom "pan-popychadło; wlezę ci w dupę bez mydła pod warunkiem, że masz kasę".
Sam - inteligentny chłopak, ale nie zna słowa "asertywność" i swojej wartości, zawsze zgadza się ze wszystkimi.
Ja - Gabriel; wierny, czujny obserwator, ratujący wszystkich z opresji swoją gadką.
-Może wyjdziemy gdzieś wieczorem? Jakiś klub? - rzucam propozycję, która szybko jest rozpatrzona pozytywnie. W nagrodę dostaję od Sama uśmiech, który ukazuje jego dołeczki w policzkach.

Wzruszające.
No nie?
Wiesz czego dawno nie robiliśmy?
Cicho, nie teraz.
Wyjście do klubu, dużo sposobności.

Zamykam oczy, liczę do pięciu, pomaga.
-Dobra, to widzimy się o dwudziestej przy fontannie?
-Ta.
-Spoko.
-Ok.
-No to nara. - rzucam krótko i wychodzę.

Tęsknisz za tym, przyznaj się.
Jasne, że tak.
Dzisiaj jest nas czas.
Nasz?
Dobra, mój. Nie ważne.
Nie mogę. Nie pozwalam.
W mojej głowie rozniosło się echo śmiechu, który zmroziłby każdego normalnego człowieka.

Przed dwudziestą jestem na miejscu, Sam już czeka.
-Yo. Dzwoniłeś do nich?
-Nie, jeszcze trzy minuty zostały. - kiwam głową na to stwierdzenie i siadam na ławeczce.
Patrz jaki ma tyłeczek, nie chciałbyś go spenetrować?
Uśmiecham się krzywo i czekam dalej. Cztery minuty po czasie zjawiają się obaj.

Krew na twarzy Marka, jego rozjebany nos, wzrok pełen błagania i głos drżący od przerażenia. 
Wizja była na tyle realistyczna, że w moich spodniach zabrakło miejsca.
Wygrałem.
Nie możemy.
Kto zabroni?

Uśmiecham się i idę w tłum ludzi na parkiecie.
Tom jest idiotą, najpierw on. Trzeba go gdzieś zaciągnąć. Zwabić go. Wymyśl coś.
Kiwam głową i już idę w stronę Toma, który kieruje się do łazienki.
Patrz co za ofiara, nawet po jednym drinku idzie rzygać, ale to dla nas lepiej.

-Tom, wszystko ok?
-Taaak, nie mów im nic.
-Spoko. Słuchaj, bo przypadkiem usłyszałem, że impreza dla VIP'ów przenosi się na dach, idziemy?
-A co z chłopakami?
-Nie możemy iść wszyscy, bo wzbudzimy podejrzenia, idziesz czy mam iść sam?
-Jasne, że idę.
Prostsze niż myślałem.

W kieszeni marynarki masz nóż.
Skąd?
Odpowiada mi tylko śmiech. Bardzo chory śmiech.
Windą do nieba~
Nie śpiewaj, bo mnie rozpraszasz.
Soooorry, bejb.

-Ej, tu nikogo nie ma.
-O, rzeczywiście.
-Kurwa, stary, tak się nie robi. Nie wkręca się kumpli.
-Tak. Masz absolutną rację. - podchodzę do niego z każdym słowem coraz bliżej.
-Co jest?

Zrób to, szybko, przed nami długa noc.

Wyjmuję nóż z kieszeni i szybko podrzynam mu gardło. Chłopak pada na kolana, otwiera usta jego oczy robią się wyłupiaste. Uśmiecham się do niego, kucam, wycieram nóż o jego koszulkę i podchodzę do drzwi, które prowadzą z powrotem do windy. Opieram się jeszcze i framugę barkiem i patrzę jak trzyma się za gardło, a po chwili upada twarzą w żwir.
-Goodbye. - macham mu raz ręką, po czym wracam na dół do klubu.
Znikam w łazience, żeby się umyć i na wszelki wypadek zmieniam koszulkę na drugą stronę; takie są bardzo praktyczne.

Kto teraz?
Mark.

Kiwam głową i idę po drinka. Wracam do stolika udając najebanego w trzy dupy.
-Widziałeś Toma? - mam ochotę się roześmiać, ale nie mogę, popsułbym całe przedstawienie, więc odpowiadam wolno, dbając o to, żeby język mi się plątał.
-No. Ostatni raz w kiblu, jakieś pół godziny temu.

Co? Nie ma kto drinka przynieść? Lizodup mu zginął?
Zginął, w dosłownym znaczeniu tego słowa.

Wypijam haustem drinka i siadam koło nowobogackiego. Tacy ludzie to ścierwa, gardzę nimi.
-Jak chcesz to możemy go poszukać. Pewnie się schlał i wyszedł przed klub się przewietrzyć.
-O, pewnie masz rację.
Uśmiecham się lekko pod nosem, idę kupić butelkę whiskey i truptam za Markiem przed budynek.
-Tam. - pokazuje w prawo. - Pewnie siedzi w tym zaułku, bo mu głupio.

Patrz jak nam ułatwia zadanie.
Idiota.

-I co? Jest?
-Nie.
-Może za tym kontenerem? - pytam, wskazując głową duży zielony kontener na śmieci*.
Wylewam zawartość butelki i staję za nim.
-Nie ma go.
-Szkoda.
Uśmiecham się, widzę lekki strach w jego oczach. Podnoszę butelkę do góry i uderzam go nią w głowę. Pada natychmiastowo.

Takie łatwe?
Kurwa, zero zabawy.

Czekam aż częściowo odzyska przytomność, a następnie kopię go w brzuch.
-O co ci chodzi? - wydusza przez łzy. - Chcesz kasy?
-Nie. All I want it's your death. - nucę pod nosem w tonacji "All i want for christmas is you".

Skończ to!

Kopię go coraz mocniej, szybciej, wszędzie gdzie dosięgam. Śmieję się cicho zadowolony. Patrzę chwilę na to jak ledwo oddycha i nogą łamię mu kark.

Brawo, jakbyś grał w pierwszej lidze!

Kłaniam się, jakbym występował w teatrze. Ciało zasłaniam czarnym plastikowym workiem i wracam do środka szukać Sama.
-Sam! Sam! - przekrzykuję dudnienie głośników.
-No?
-Impreza przenosi się do mnie. Chłopaki już pojechali!
Kiwa głową i wychodzimy.
-Dlaczego nie poczekali na nas?
-Nie znasz Marka? - podnoszę brwi, na co on tylko wzdycha i spuszcza głowę.
-Czuję się od niego gorszy. - wyznaje cicho.
-Nie jesteś, uspokój się.
Szybko dochodzimy do mojego domu. Specjalnie zostawiłem otwarte drzwi przed wyjściem.

Mądry chłopak!

Uśmiecham się na komplement, na co Sam cofa się krok w tył. Zatrzaskuję drzwi.
-Chłopaki! - wrzeszczy.
-Są u mnie w pokoju.
-Co masz na bucie?
Spostrzegawczy chłopaczek.

Dociekliwy, zabij go, bo może nas skrzywdzić. Szybko.

Wzdycham tylko cicho, podbiegam do blondyna, który próbował chyłkiem wydostać się z domu i uderzam go tak, że traci przytomność. Przerzucam go przez ramię i wnoszę po schodach do mojego pokoju gdzie kładę go na łóżku. Rozbieram go starannie i układam na pościeli.

Idealnie się komponuje. 

Przypinam kajdankami jego ręce i nogi.
-Gabryś? Co się dzieje? - próbuje złapać się za bolącą głowę, ale nie ma pola do manewru. Szarpie kończynami, a ja stoję i się patrzę na jego piękno.
-Gab! Puść mnie! Co ty odwalasz?
-Ja? Nic takiego. - posyłam mu uśmiech, na co jego oczy otwierają się szeroko z przerażenia. Czy ja wyglądam psychicznie?
Rozbieram się i klękam między jego rozchylonymi nogami.
-Gabi, przestań. Ja chciałem to z tobą zrobić, ale nie w taki sposób! Co ty masz na klatce piersiowej? O mój boże, czy to krew? Gabriel, puść mnie! Kocham cię, słyszysz?!
Sztywnieję na to wyznanie i patrzę się na niego jak dziecko, które czeka aż matka zaaprobuje jego decyzję.

Kłamie, chce przeżyć. Kłamliwy szczur. Zrób to! 

Głos ma rację. Opuści mnie, ucieknie. Tak jak wszyscy inni. Głupi ludzie!
Wchodzę w niego szybko, nie dobijam do końca, bo za ciasno. Ciszę przerywają jego wrzaski bólu, spazmatyczne oddechy i prośby o przestanie.
Poruszam miarowo biodrami. Sam się rozluźnia, a jego krew działa jak oliwka. Pod koniec stosunku łkanie blondyna cichnie, a on sam mdleje z bólu. Spuszczam się w nim i idę pod prysznic.
Kiedy wracam chłopak spogląda na mnie z tak ogromnym przerażeniem, że aż muszę go pogłaskać po włosach.
-Ćśś, nie bój się. - mruczę nadal bawiąc się jego kosmykami. Po czym nagle wstaję, idę po scyzoryk i kładę się obok niego.
-Wypuść mnie. - pociąga nosem błagając o coś, czego nie mogę zrobić. Kręcę głową i przystępuję do zdobienia jego ciała sznytami.
Na początku są płytkie, Sam tylko syczy, ale potem dociskam scyzoryk mocniej i wchodzi coraz głębiej i głębiej, jest coraz więcej krwi. Ten zapach, jego pot, strach, przerażenie.
Zaczynam się śmiać, czując jak mój fiut znowu stoi na baczność. Wbijam nożyk w jego ciało, zadaję mu rany kłute, już nie krzyczy. Jego krew opryskuje całe moje ciało. Dostaję orgazmu.

Już, koniec. 

Biorę głęboki oddech, wcieram jego posokę w moje ciało jak krem, a potem idę przed lustro.
Źrenice mam nienaturalnie rozszerzone, dyszę, wszędzie jest krew, jestem cały we krwi. Nagle dociera do mnie to, co zrobiłem. Upuszczam scyzoryk, który cały czas ściskałem kurczowo. Wyglądam z łazienki i patrzę z przerażeniem na łóżko, gdzie leżą zmasakrowane zwłoki Sama.

Teraz możesz wziąć te białe tabletki, o których mówił doktor Fieldman. 

Głos w głowie się śmieje, a ja zsuwam się po ścianie, łapię za głowę i zaczynam bujać się jak dziecko z chorobą sierocą.
Trochę później, może dzień, może tydzień, albo kilka godzin, wpada policja. Krzyczą, kiedy tylko wejdą do pokoju. W końcu któryś otwiera okno, robią zdjęcia, zabierają mnie gdzieś. Wszystko jest takie, jakbym znajdował się pod wodą.
Przechodzi kiedy zakładają mi białe wdzianko przez które nie mogę ruszyć rękoma i robią zastrzyk.

Żegnaj.
Nie! Czekaj! Gdzie idziesz?! Nie opuszczaj mnie! NIE ZOSTAWIAJ! 
Za późno, dałeś się złapać.



~*~


Hide and seek - zabawa w chowanego, powinno wam to rozjaśnić ostatnie słowa Głosu.
Mam nadzieję, że nie było poplątane aż zanadto ^^".

sobota, 10 sierpnia 2013

Przyjaciółki (AgnieszkaxAleksandra)

Zgodnie z obietnicą wstawiam notkę. Dzisiaj damsko-damska :3

Beta:Grief

Yume - Tale-chan wcale nie jest super, nie kłam mnie ;;

Misha - hahahahahhahahahahahaha, moja biedna :c pszczół cię ujebał? było mu oddać!

Całkiem możliwe, że nie wyszło tak, jakbym chciała, bo po większej części to moje własne wspomnienia, dlatego ajm sori <3.
~*~


Zawsze Cię kochałam. Od kiedy tylko zobaczyłam Cię, mając trzynaście lat. Ja, szara myszka - brązowe włosy związane w dwie kitki, piegi, które zrobiły się od słońca, aparat na zębach, przez krzywy zgryz. Wysoka tyczka, zero piersi, chude, patykowate nogi. Ty byłaś wcieleniem piękna już wtedy. Długie, kręcone włosy w kolorze zboża, jak na swój wiek dosyć duże piersi, zgrabne nogi i olśniewający uśmiech.
Miałaś każdego, kogo chciałaś, wystarczyło twoje skinienie palca. Ja byłam zbyt nieśmiała, żeby do Ciebie podejść i zagadać, chyba przez to Cię zainteresowałam. Znajomość z Tobą była dla mnie czymś nowym, niezwykłym. Podeszłaś pierwsza, uśmiechając się przy tym uroczo; pokazałaś swoje dołki w policzkach, które jeszcze bardziej upodobniały Cię do anioła. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby się odezwać, więc mówiłaś Ty. Zaczęłaś od tego, że masz na imię Aleksandra, skończyłaś na tym, że wszyscy ludzie w naszej szkole są tacy sami i każdy pragnie się z Tobą kolegować. Byłaś niesamowicie bezpośrednia, czym oczarowałaś mnie jeszcze bardziej, niż swoim wyglądem. Dłonie mi drżały i się pociły, do tego na twarzy miałam rumieńce, a gardło zaciśnięte tak, że nie mogłam wydusić z siebie słowa. Kiedy w końcu powiedziałam, że mam na imię Agnieszka, głos miałam piskliwy i irytująco podobny do plastikowych barbie, których u nas w szkole było pełno. Pokiwałaś tylko głową i znowu się uśmiechnęłaś, tylko tym razem z jakimś takim... Jakby zrozumieniem? Wiedziałaś, że się stresuję, a mimo to spędziłaś ze mną całą przerwę, a potem kolejną i kolejną. W końcu, przerwy za twoją namową zamieniły się w spotkania. Dzięki temu, że chodziłyśmy do tej samej klasy, nasza przyjaźń umacniała się z każdym dniem.
Interesowało nas to samo, słuchałyśmy tej samej muzyki. Chciałyśmy iść do tego samego liceum, co nam się w końcu udało.
Za każdym razem, gdy gdzieś wychodziłyśmy, każde spojrzenie było skierowane na ciebie. Byłam o to zazdrosna, zresztą nadal jestem. O swojej seksualności wiedziałam, zanim cię jeszcze poznałam. Chłopcy wywoływali u mnie wstręt, te ich głupie szczypanie po tyłkach, szczeniackie dopiekanie innym dziewczyną, pragnienie bycia "cool" i akceptacji przez innych chłopaków, aby broń boże żaden z nich nie pomyślał, że ten jest homo. Mama tłumaczyła mi, czym jest homoseksualizm, więc z łatwością dowiedziałam się, do której "grupy" należę.
Znamy się cztery lata, wiem o tobie więcej niż wszyscy inni, co często mi przypominasz. Tak, jakbyś chciała się upewnić, że zostanę przy twoim boku, że nigdzie nie odejdę.
Boli mnie jednak to, że ostatnio nie zwracasz na mnie uwagi. Mieszkamy w jednym pokoju, w internacie, chodzimy do tej samej klasy i na te same zajęcia dodatkowe, ale nie przeszkadza ci to w ignorowaniu mojej osoby.
Jesteś biseksualna, "żeby życie miało smaczek", często to mówisz, śmiejąc się przy tym perliście.
Przez te kilka lat obydwie się zmieniłyśmy. Skruszyłaś moją skorupę, teraz, gdy ktoś podchodzi, nie rumienię się jak kretynka, głos mam normalny, a ręce nie latają jak u osoby z Parkinsonem. Wyrosłam trochę - mierzę metr siedemdziesiąt, ważę pięćdziesiąt kilogramów, maluję się, zawsze lekko - tusz do rzęs, trochę podkładu i błyszczyk. Zielone oczy często skrywam za kolorowymi soczewkami, włosy, które sięgają mi do pasa nadal wiążę, już nie w dwa kucyki, ale w jeden, ewentualnie warkocz. Nie lubię, jak wpadają mi do oczu. Piersi mi urosły, jednak nie tak bardzo, jakbym tego chciała, nogi nadal są chude, ale już nie wyglądają jak dwa patyki.
Ty zaś malujesz się mocniej, zawsze masz kredkę i cień na powiekach, usta pociągnięte jakąś wyrazistą szminką, a loki rozpuszczone, momentami uroczo poczochrane.
Czasami wydaję mi się, że to wszystko jest kompletnie pozbawione sensu, bo przecież po co jestem ci ja? Masz tyle nowych ludzi wokół siebie. Nikogo nie odrzucasz, do wszystkich uśmiechasz się miło i z każdym rozmawiasz. A ja stoję i patrzę się na to wszystko z boku. Nigdy wtedy nie wiem, gdzie mam spojrzeć i co ze sobą zrobić, zawsze mam ochotę pobiec do pokoju i zacząć robić cokolwiek, aby nie czuć tej zazdrości, która rozlewa mi się po całym ciele niczym trucizna. Jednak stoję, potakuję, jeżeli wymaga ode mnie tego sytuacja, ale się nie odzywam, czasami uśmiechnę się półgębkiem i to wszystko w tym temacie.
Ostatnio zaczęła się kręcić wokół mnie Hania, bardzo miła dziewczyna, rok starsza od nas. Wyszłam z nią kiedyś na kawę, okazało się, że bardzo dobrze się dogadujemy, jednak kiedy wróciłam ze spotkania, zrobiłaś mi awanturę. Tak, jakbyś miała do mnie wszelkie prawa, i mogła decydować z kim, dokąd i kiedy wychodzę. W tym momencie obraz idealnej ciebie w mojej głowie zaczął się psuć, zamazywałaś go z szybkością światła swoimi słowami i zachowaniem. Wtedy zrozumiałam, że przecież nie wiem do końca, czy będziemy przyjaciółkami na zawsze. Problem miało z tym tylko moje serce, które zatrzeszczało donośnie, dając mi do zrozumienia, że nadal cię kocham.
Wszystko zaczęło mnie irytować, nawet twój głos, zapach, oddech, w który uwielbiałam się wsłuchiwać, kiedy zasypiałam później niż ty.
Musiałam się od ciebie odciąć. Może nie do końca, bo pokój nadal miałyśmy wspólny, ale przesiadłam się do innej ławki, zrezygnowałam z dodatkowych zajęć i starałam się z tobą nie rozmawiać. Na samym początku było trudno, bo miałam tylko Hanię, bo każdy inny w rzeczywistości kolegował się ze mną tylko po to, aby być blisko ciebie. W zasadzie, nie dziwiłam im się, każdy chciałby się kolegować z kimś najpopularniejszym w szkole. Kiedy znajomi zobaczyli, że coś się między nami dzieje nie tak, jak powinno, od razu zaczęli między sobą szemrać i snuć bzdurne wizje tego, co mogło się między nami popsuć. Większość opinii była na moją niekorzyść, bo przecież ktoś taki jak ty nie mógł zrobić niczego złego.
Nagle zaczęły mnie denerwować moje włosy, moja skromność i minimalny makijaż. Wzięłam wtedy swoje oszczędności i poszłam do drogerii.  Kupiłam cienie, kredkę, czerwoną szminkę, mocniejsze perfumy, eyeliner. Następny na liście był fryzjer, podcięłam końcówki i przefarbowałam włosy na czerwono. Czerwień była wręcz oczojebna.  Potem wróciłam do pokoju, gdzie przejrzałam ciuchy. Niektóre poszły do wyrzucenia, niektóre zostały, a ja wtedy zrozumiałam, że zakupy mnie nie ominą. Umalowałam się i wyszłam z internatu. Kupiłam mnóstwo "szmatek", leginsy, spódnice, bluzki z dekoltem, bo jak się okazało mam większy biust niż mi się do tej pory wydawało. Zawsze porównywałam się do ciebie, czym zaniżyłam sobie samoocenę. Teraz, kiedy stoję przed lustrem, z makijażem, przebrana w leginsy, bluzkę w kwiatki, która na dekolcie ma naszytą koronkę, buty na obcasie, które udało mi się wygrzebać z czeluści szafy, z włosami przefarbowanymi na czerwono, nagle wydaję mi się, że jestem ładna, tylko pozwoliłam się stłamsić własnymi przekonaniami. Dosyć zabawne, że nie żyłam pełnią życia, bo sama sobie na to nieświadomie nie pozwalałam.
Wychodząc z łazienki na jakieś bzdurne zajęcia, które zaczynały się o godzinie siedemnastej, czułam się dobrze, czułam się piękna. W końcu przejrzałam na oczy. Jak się później okazuje, nie tylko ja na te oczy przejrzałam, bo cała szkoła patrzyła na mnie i większa część osób śliniła się na mój widok. Uśmiechałam się tylko lekko i rozmawiałam z każdym, kto tego chciał. Widziałam twoją zszokowaną minę, na widok której zachciało mi się śmiać, ot tak, po prostu.
Po powrocie do pokoju wybuchła awantura, miałam wrażenie, że wszyscy ją słyszeli. Właściwie, to tylko ty krzyczałaś, nie czułam się winna, nie miałam powodu, aby tak się czuć. To ty krzyczałaś, wygrażałaś się, kazałaś mi z powrotem być sobą, na co z opanowaniem odpowiedziałam :
- Sobą?
- Tak! Na kogo się kreujesz?! Kim ty, do cholery, chcesz być?!
- Jestem sobą. - powiedziałam z całą mocą i przekonaniem, które w sobie miałam. Zamilkłaś nagle, patrząc w swoje stopy.
Powiedziałam, że idę na imprezę do Hani i nie wiem, o której wrócę. Kiwnęłaś lakonicznie głową, nadal wiercąc dziurę wzrokiem w dywanie.
Piątek, piękny dzień, wyzwolenie.

DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ 

Imprezy jednak nie są moją mocną stroną. Nie podobają mi się, cały czas mam wrażenie, że tu nie pasuję, nawet mój nowy wygląd mi zbrzydł. Wszystko jest takie nijakie. Nie rozmawiam z tobą, czym ranię także siebie. Całkiem zabawne, że myślałam, że z łatwością się w tobie odkocham.
Zapisałam się z powrotem na dodatkowe zajęcia, siedzę więcej czasu w pokoju, nie wychodzę już tyle, co przez te sześćdziesiąt jeden dni, a jedyne, na co mnie stać w tym momencie, to tęskne spoglądanie w twoją stronę.
Brakuję mi twojego głosu, który mówi do mnie, a nie akurat monotonnie odpowiada na lekcji francuskiego; ciepła ciała, kiedy przytulałaś mnie, bo wpadłam w jakiś idiotyczną, chwilową depresję. W zasadzie, brakuję mi ciebie całej.
W końcu nie wytrzymuję, rozmawiam z tobą, tłumacząc wszystko po kolei, jak się czułam przed przemianą, jak bardzo pragnęłam stać się widzialna. Patrzymy na siebie i wybuchamy niekontrolowanie płaczem. Przytulasz mnie, a ja jak dziecko wtulam się w twoją pierś. Siadamy na łóżku, a ty nagle mówisz, że byłaś na mnie taka zła, bo ci na mnie zależy.
- Dlaczego? - pytasz nagle.
- Dlaczego co?
- Wybrałaś mnie? - uśmiecham się lekko na to pytanie.
- Bo wolę mieć ciebie, niż ich wszystkich, bo mając ich, nie mam tak na prawdę nikogo, a mając ciebie, mam wszystko i wszystkich, których potrzebuję.
- To znaczy, że...
- Że co?
- Że mnie kochasz? - znowu czuję się jak trzynastolatka, która nie wie, co ma ze sobą zrobić.
- Tak. To właśnie to znaczy.
- Mi też w ten sposób na tobie zależy.
Uśmiecham się lekko na widok naszych splecionych dłoni, a później nagle całkowicie o nich zapominam, bo czuję na moich wargach twoje usta, smakujące maliną.